Historia Traka

Historia Traka

Wprowadzenie

Pisząc te słowa nie wiem jeszcze, czy Trak przeżył pojedynek z Gazrakiem, potężnym minotaurem czempionem Plemienia Fioletowego Oka. Czy udało mu się wreszcie odnaleźć chwalebną śmierć i spokój ducha? To wszystko wyjaśni się w ciągu najbliższych godzin, dni. Zobaczymy. Niemniej prędzej czy później mojego bohatera czeka zagłada. W końcu podczas każdej kolejnej przygody szuka swojego końca. Po nim nie będzie już nic. Nasze drogi rozejdą się bezpowrotnie.

Tak, jak każdy zabójca trolli Trak chce zostać zapamiętany. Chciałby, żeby wieści o tym jak odkupił swoje winy powróciły do Karaz-a-Karak i zmyły hańbę. Rad byłby zobaczyć ponure skinienie ojca, łzy w oczach matki i uśmiech na twarzy brata. Wtedy wiedziałby, że nie zawiódł, że spełnił swój obowiązek wobec rodu. Jednak tego nie mogę mu zagwarantować. Jedyne, co mogę zrobić, to spełnić jego wolę i opowiedzieć wam o Traku Gundersenie.

Opowiadanie

Trak intensywnie wpatrywał się w horyzont. Ośnieżone szczyty gór rozpalały się jeden po drugim. Słońce wschodziło. Ogromna kula światła wyłaniała się zza horyzontu, zwiastując nadejście kolejnego dnia. To był znak, że zaraz trzeba będzie wyruszyć w dalszą drogę. 

Krasnolud, przekrzywiając głowę z głośnym chrupnięciem, strzelił karkiem. Od wczoraj czuł się nieswojo. Nie uspokoił go nawet poranny rytuał. Jak każdego dnia wstał przed świtem, kiedy świat był jeszcze we władaniu nocy, a wszystko dookoła spowijała nieprzenikniona szaruga. Umył się w pobliskim strumieniu. Zaplótł warkocze na brodzie i przeczesał swoją bujną, złotą grzywę – chlubę rodu. Kiedy skończył poranne ablucje, nabił swoją fajkę zielem i zapatrzył się w dal siedząc na przyjaźnie wyglądającym głazie.

Smużka dymu powoli sączyła się z główki. Trak cmoknął raz, drugi, trzeci. To był cholernie dobry tytoń. Chociaż cena nie zachęcała do zakupu, ale raz na jakiś czas mógł sobie pozwolić na ekstrawagancję. W końcu nie założył jeszcze rodziny. Chociaż wszystko wskazywało na to, że niebawem może się to zmienić. Hedwiga Rasmussen spodobała mu się już podczas pierwszych zalotów. Jego ojciec, a zarazem głowa rodu Gundersenów, Dumwin wraz z Gutmongiem Rasmussenem podjęli decyzję, że połączenie rodu Browarników z rodem Przewodników może przynieść korzyści obu rodzinom. Dlatego postanowiono wydać najstarszą córkę Rasmussenów za pierworodnego Gundersenów. Zamysł był prosty, ale wielce obiecujący, doskonałe ale rodu Hedwigi miało rozejść się po wszystkich krasnoludzkich twierdzach za sprawą szlaków, które znali Gundersenowie. 

Fajka była jedynym luksusem na jaki sobie pozwalasł. Wykonana  z najczarniejszego mahoniu inkrustowanego srebrem przedstawiała panoramę gór okalającą Karaz-a-Karak, stolicę krasnoludzkiego władztwa. Był to prezent, od jedynego przyjaciela, Kraaga, który zapowiadał się na obiecującego złotnika. Jednak jego rodzina oczekiwała czego innego. Chciała, żeby został żołnierzem. Miał dołączyć do strażników twierdzy. Poddał się tej woli. Nie minął nawet tydzień, jak zielonoskórzy ucztowali na jego szczątkach. Pozostała po nim tylko  fajka i parę historii opowiadanych w karczmach, większość nieprawdziwa. 

Trak od samego początku czuł, że z tą wyprawa z Karaz-a-Karak do Karaz-a-Gnoll jest coś nie tak. Niby żaden porządny krasnolud nie powinien być przesądy, ale po prostu to czuł. Próbował odwieść ojca od tego pomysłu. Chciał przesunąć ją zaledwie o kilka dni, tyle by wystarczyło. Bezskutecznie.

Wyruszyli, dwudziestu pobratymców i on, przewodnik. Robota jak zawsze, tylko niebezpieczniejsza. Ostatnio w górach rozpanoszyło się wszelkie plugastwo. Gundersenowie wielokrotnie zwracali się do Thorgrima Grudgebearera z prośbą o oczyszczenie pobliskich szlaków. Jednak król odmawiał. Część krasnoludzkich oddziałów wciąż znajdowała się w drodze powrotnej z Kisleva, a na dodatek kolejne jednostki powędrowały wspierać Imperium. Nie było komu oczyszczać szlaków. Między Grungnim, a prawdą tylko Gundersenowie wiedzieli jak niebezpiecznie zrobiło się ostatnio w Górach Krańca Świata. Sami nie mieli jednak możliwości zrobić porządku. Nie pozostało im nic innego, jak unikać potencjalnych zagrożeń. Niezbyt honorowe rozwiązanie jak na krasnoludów. 

Przewodnik właśnie kończył czyścić swoja fajkę. Schował ją owiniętą w szmatkę do specjalnej, wymoszczonej pluszem sakiewki i przytroczył do pasa. Trzasnął knykciami i jeszcze raz natarł się śniegiem. Od razu, poczuł się lepiej…

Dźwięk rogu przeszył górskie powietrze. Trak niewiele myśląc rzucił się w kierunku obozowiska. Biegł ile sił. Z oddali dobiegały odgłosy walki. Wiedział, że nie zdąży. Pędził dalej, przebierając swoimi krótkimi nogami. Chciał umrzeć z toporem w ręku. Nie oczekiwał zbyt wiele.

Kiedy wypadł zza kolejnej skały było po wszystkim. Jego pobratymcy leżeli zmasakrowani wokół ogniska. Część z nich wyglądała jakby, nie zdążyła nawet wstać z posłania. Wszędzie była krew. Ujrzał ciała martwych zwierzoludzi. Skąd to cholerstwo się tu wzięło, pytał sam siebie, raz za razem i tak w kółko. Nie było jednak czasu na zastanawianie się. 

Chwycił topór i ruszył za odgłosami oddalającej się watahy. Śnieg był głęboki. Szło mu się ciężko. Nie było mowy o biegu. Nawet ich nie zobaczył…

Nie szukał winnych wokoło. Wiedział, że zawiódł. Gdyby mógł nawet nie wróciłby do twierdzy, ale rodziny pomordowanych zasłużyły na informację. Musiał wziąć swoją hańbę i udać się do Karaz-a-Karak. 

***

Z drogi powrotnej do Karaz-a-Karak pamiętał jedynie urywki. Ból i złość wypełniły całe jego jestestwo. Nigdy nie przypuszczałby, że zachowa się tak głupio. Jak mógł chociaż na chwilę zostawić swoją drużynę. Był przewodnikiem, to on za nich odpowiadał. Nikt inny. On. To była jego wina, jego hańba. Nie pozostało mu nic poza pokutą. Musiał uratować honor rodziny. 

Pamiętał, jak próbował kopać w zamarzniętej ziemi, ale nic to nie dało. Połamał tylko dwa styliska od topora, klnąc przy tym niemiłosiernie. Nie był w stanie zapewnić im godnego pochówku, a wiedział, że nie może ich zostawić na pastwę górskich zwierząt, wtedy jego hańba stałaby się jeszcze większa. Po prostu nie mógł zostawić ich ciał! Brodząc w śniegu szukał szczeliny, do której zamierzał spuścić ciała. Pod wieczór, kiedy góry zaczął spowijać mrok, cały przemoczony i zmarznięty odnalazł ją. Kolejne godziny zajęło mu przygotowanie i przetransportowanie zwłok. Spuścił je, z szacunkiem, powoli. Potem padł bez życia na ziemi, mając nadzieję, że w nocy sturla się w przepaść i dołączy do swoich towarzyszy. Jednak nie było mu to dane. 

Obudziły go pierwsze promienie słoneczne. Chciał zrobić jeszcze jedną, ostatnią rzecz przed wyruszeniem w drogę. Wziął topór i zgolił bujną złotą grzywę, pozostawiając jedynie irokeza. Włosy smętnie opadały na boki. Skóra krwawiła od kilkudziesięciu niewielkich ran. Niektóre miejsca wyglądały jakby ktoś próbował go oskalpować, ale w ostatniej chwili się rozmyślił. 

Z dalszej drogi pamiętał tylko śnieg i dmący wiatr…

***

Kiedy przekroczył wrota Kraz-a-Karak był ledwo żywy. To cud, że dotarł tak daleko. Kiedy minął strażników, krasnoludy zaczęły się przed nim rozstępować. Był blady i wyglądał jak śmierć, ale ta głowa. Nie potrzeba było słów. Wszyscy wiedzieli, że wydarzyło się coś strasznego. Trak ze spuszczoną głową przemknął przez twierdzę, nie patrząc nikomu w oczy. Udał się wprost do ojca, który nie wpuścił go do rodowej siedziby. Informacje roznosiły się po Karaz-a-Karak lotem błyskawicy. Dumny Dumwin Gundersen kazał mu mówić do drzwi, a potem odejść i nigdy nie wracać. Zabójca długo tułał się po twierdzy, właściwie nie rozumiał dlaczego. Może chciał ostatni raz popatrzeć na te mury, a może resztki instynktu podpowiadały mu, że potrzebuje odpoczynku, inaczej zginie głupio.

W końcu osunął się pod jakąś ścianą i zasnął. Rano odkrył, że ktoś w nocy przykrył go kocem, a nieopodal stała miska z gorącym bulionem. Dopiero wtedy poczuł od jak wielu godzin nie miał nic w ustach. Szybko wypił wywar i poczuł jak powoli wracają mu siły. Składając koc odkrył, że ktoś pozostawił mu także hubkę i krzesiwo. Wtedy nie wytrzymał, wszystkie nagromadzone w nim emocje eksplodowały. Wbił pięści w oczy, żeby nikt nie zobaczył płaczącego zabójcy. To byłby dopiero przydomek, pomyślał, śmiejąc się w duchu.

Posłowie

Zastanawiam się, czy wy też tak przywiązujecie się do swoich bohaterów? Czy tworzy się między wami ta niewidzialna nić porozumienia? Pamiętam jak byłem młodszym graczem i bardzo dużą uwagę przywiązywałem do wyglądu moich postaci. Potrafiłem spędzić naprawdę długi czas dobierając ubiór i planując wszelkiego rodzaju grawerunki i inne uszlachetnienia broni. To było coś, co naprawdę mnie zajmowało. Jedyne, czego wówczas mi brakowało to umiejętności rysowania. Gdybym tylko ją posiadł, to pewnie do dziś miałbym pochowane w teczkach wizerunki moich towarzyszy. Z wiekiem jednak coś się zmieniło. Zdecydowanie większą wagę zacząłem przykładać do historii moich bohaterów. Dzisiaj uważam, że to właśnie z przeszłości płynną ich motywacje i ma ona ogromny wpływ na podejmowanie decyzji.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

c

Lorem ipsum dolor sit amet, unum adhuc graece mea ad. Pri odio quas insolens ne, et mea quem deserunt. Vix ex deserunt torqu atos sea vide quo te summo nusqu.