Z wizytą na zamku Drachenfels
Nasza prawie pięcioletnia kampania w Warhammera miała skończyć się na zamku Drachenfels. Od pewnego czasu wszyscy mieliśmy tego świadomość. To właśnie tam należało wyrównać rachunki z Beztwarzowcami. Dlatego zaopatrzyłem się w pierwszo edycyjny podręcznik i siadłem do lektury. Łącznie przeczytałem go prawie dwukrotnie, żeby przygotować się do poprowadzenia. Bardzo mi zależało, żeby ten koniec kampanii, był takim na jaki zasłużyła moja drużyna.
Zanim przejdę do meritum myślę, że należy Wam się kilka słów wyjaśnienia. Zdarzało mi się już prowadzić loszki, czy inne miejsca w oparciu o mapę. Chociażby podczas grania w Epopeję. Jednak nigdy wcześniej nie zarządzałem przestrzenią tak dużą jak Zamek Drachenfels. Kilkukrotnie słuchałem podcastów Małej Wsi o różnych lochach i starałem się zapamiętać najważniejsze wskazówki. Zrobiłem sobie dokładne notatki. Używałem kolorów i wydrukowanych map do zaznaczania na nich różnych rzeczy. Wydaje mi się, że podołałem temu wyzwaniu. Niemniej piszę o tym wszystkim, żeby podkreślić, że nie jest ekspertem w dziedzinie lochołażenia. Poziom ledwie średniozaawansowany.
Zamek Drachenfels bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Jako osoba prowadząca bawiłem się podczas grania jak złoto. Inicjatywa była po stronie drużyny, więc sami dyktowali tempo zwiedzania takie jakie im odpowiadało. Jednocześnie byli odpowiedzialny za orientowanie się w terenie, co jest jednym z ważniejszych aspektów podkreślanych w publikacji. Przez spacznie, czyli miejsca teleportujące postacie graczy mają czuć się nieco zagubione w korytarzach zamku, a jednocześnie to nadaje całej budowli aurę dziwaczności, która towarzyszy już od pierwszego kroku.
Tak się złożyło, że finałowa drużyna, która dotarła na zamek składała się z dwójki złodziejaszków, z czego jednej osoby bojaźliwej, chowającej się podczas niebezpiecznych scen. Pary elfów – czarodziejki i łuczniczki. Był to całkiem obiecujący zestaw, ponieważ jeden łotrzyk chciał wynieść z zamku łupy, co napędzało aktywację różnych atrakcji. Równocześnie czarodziejka starała się rozwiązywać większość problemów przy pomocy magii, która w gościnie Drachenfelsa działała w wypaczony sposób.
W większości pomieszczeń na zamku są jakieś atrakcje, o których za chwilę napiszę. Ważne jest też to, że co najmniej kilka z nich jest pozbawione jakichkolwiek przeszkód i wyzwań. Bohaterowie mogą tam odpoczywać, chociaż jeżeli to robią narażają się na koszmarne sny, które będą miały mechaniczne konsekwencje. Na szczęście jest dosłownie jeden bezpieczny pokój, który został pobłogosławiony przez kapłana Sigmara, dzięki czemu zapewnia dobre warunki do regeneracji.
Jeżeli chodzi o wyzwania w kolejnych pomieszczeniach, to tym co mi się najbardziej podobało była ich różnorodność. Oczywiście w jakiejś mierze opierały się na walce, ale te pojedynki miały różne konsekwencje. Poza tym przeciwnicy bohaterów zostali dostosowani do posiadłości Drachenfelsa. Czuć było, że to wszystko jest spójne i przemyślane. Jednocześnie w zamku były miejsca, dzięki którym można było cofnąć mechaniczne konsekwencje narzucone na drużynę. Wszystko jak w układance.
Tym, czego nie doświadczyliśmy były interakcje z mieszkańcami zamku. Moi bohaterowie tak wybrali trasę, że ominęliśmy pierwsze piętro, gdzie jest ich prawdziwe zatrzęsienie. Teoretycznie nie da się wejść do serca czarnoksiężnika nie zdobywszy wcześniej klucza z pierwszego piętra, ale zapytałem moich graczy czy chcą dalej eksplorować, czy czują się znużeni i wspólnie uznaliśmy, że objedzie się bez niego. Czułem, że już są zmęczeni. Poświęcili bardzo dużo czasu na eksplorację dziedzińca. Później przetrzepali parter, a przez piwnicę zrobili bieg do celu. Sam nie wiem, skąd wiedzieli w którą stronę mają się udać, ale jakimś cudem zgadli.
Widać po tej publikacji, że jest z lat dziewięćdziesiątych i ma pewne naleciałości. W pewnym momencie gracze trafiają do korytarza, gdzie obrazy ukazują waśnie i spory, najczęściej rasowe. Komentarz w książce brzmi mniej więcej tak, że gracze mają teraz odegrać jak ich postacie się wyzywają. Od razu wiedziałem, że moja drużyna odmówi i nie będzie się czuła w tym komfortowo. Ale takie fragmenty najlepiej traktować jako świadectwo minionej epoki.
Doświadczenie z Zamkiem Drachenfels uświadomiło mi dwie rzeczy. Przede wszystkim lochołażenie może być naprawdę fajne, jak jest dobrze zaprojektowane. Prowadzenie tej posiadłości sprawiło mi bardzo dużo frajdy. Podobało mi się też to, że to gracze decydowali o kolejnych ruchach. Dobrze być czasem zwolnionym z napędzania fabuły. Wreszcie czułem, że walka jest ciekawsza. Wszyscy przeciwnicy byli do pokonania, ale wystarczyło, że któryś zadał ranę i to miało konsekwencje dla bohaterów. Nie były to starcia na wyniszczenie, kto dłużej wystoi. Może takie pojedynki byłbym w stanie zaakceptować. Nużą mnie starcia, w których chodzi wyłącznie o zredukowanie punktów życia.
Na koniec napiszę tylko, że Zamek Drachenfels jest miejscem, do którego chętnie wrócę, a to najlepiej świadczy o tej miejscówce. No i mam notatki, więc nie muszę ich robić drugi raz.